25 kwietnia 2016







Wiem, że na jakiś czas opuściłem blogowanie. Jednak nie będę się nad tym rozpisywać, uznam wręcz, jakby do tego nigdy nie doszło. A więc do rzeczy! I DID IT !!! Wciąż nie mogę w to uwierzyć, ale zrobiłem to. Przebiegłem MARATON! Do tej pory nie wiem jak opisać uczucie, które towarzyszyło mi przed startem, w trakcie biegu oraz na mecie. Była to niesamowita przygoda, dzięki której kolejny raz w swoim życiu, przezwyciężyłem swoje słabości, stając się silniejszym człowiekiem. Przed startem byłem bardzo wzruszony. Nie wiedziałem tak na prawdę czego mam się spodziewać, cały czas zadawałem sobie pytanie “Czy dasz radę ?”. Z jednej strony bardzo, bardzo chciałem to osiągnąć, z drugiej strony wiedziałem w jakiej sytuacji się znajdowałem. Przez ostatnie 2,5 tygodnia pauzowałem ze względu na kontuzję, nie jednego kolana, jak na początku zdawało mi się, a obydwu. Do końca nie wiedziałem czy są już zdrowe, czy nie zawiodą mnie i dadzą radę. Kolejnym ciosem była grypa, która towarzyszyła mi przez ostatni tydzień. Krótko mówiąc, coś chyba usiłowało sprawić, żebym nie przebiegł tego dystansu. Na szczęście na starcie o wszystkim zapomniałem, skupiłem się tylko i wyłącznie na trasie. Po małej rozgrzewce w końcu ruszyliśmy. Zacząłem bardzo wolno, wszyscy zaczęli mnie wyprzedzać. Mimo, że stałem w strefie czasowej 4 - 4h 15 min, to bardzo szybko spadłem do niższej strefy czasowej. Nie przejmując się, biegłem dalej. Przy pierwszym kilometrze miałem w głowie zapewne to samo co kilka tysięcy uczestników - “jeszcze tylko 41 km”. Po drugim kilometrze załapałem dobre tempo, które pozwoliło mi wrócić do swojej strefy czasowej. Energia mnie wtedy wręcz rozsadzała, cały czas chciałem przyspieszyć, ale wiedziałem, że nie mogę, jeszcze nie teraz. Nie zgrywałem chojraka, skorzystałem z każdego punktu nawodnienia. W końcu dobiegłem do punktu żywieniowego. Strasznie byłem głodny, a banan, który dostałem tylko ten głód zwiększył. No cóż, zostało mi biec dalej, do następnego punktu. Gdy już dobiegłem, wziąłem dwa banany, które okazały się najpyszniejszymi bananami na świcie! Pierwszy kryzys dopadł mnie, gdy wybiegliśmy z miasta. Duży wiatr oraz ostry spadek terenu spowodował duży ból kolana, w związku z czym musiałem się zatrzymać na 20 sekund. Chociaż była to krótka chwila, miałem wrażenie, że wszyscy mnie wyprzedzili i zostałem na szarym końcu. Ruszyłem, przez chwilę było trochę lepiej, zacząłem dzwonić

3 kwietnia 2016

Pierwsze słoneczne i ciepłe dni sprawiły, że moje nastawienie do wszystkiego, zmieniło się diametralnie. Pomogła mi również krótka przerwa świąteczna, dzięki której udało mi się trochę poleniuchować, w efekcie czego zregenerowałem się psychicznie i fizycznie. Czy wystarczająco ? To się okaże za jakiś czas. Jednak z powrotem mam ochotę i siłę na dalszą walkę z czwartym semestrem na studiach, na który mam nadzieję, że znalazłem klucz do jego zaliczenia, a jest nim systematyczność. Nigdy jakoś szczególnie nie miałem z nią problemu, jednak ten semestr wymaga szczególnego podejścia do nauki. Przykładem jest np. sprawozdanie z fizyki, jeżeli nie zacznę go robić 3 dni przed deadline, to skończy się robieniem go do 4 w nocy, przy czym o 5.30 musiałem wstać aby nauczyć się na wejściówkę. A nie ma dla mnie nic gorszego, niż nie przespana noc. Zwłaszcza gdy tego samego dnia, czeka mnie bieg czy też tak jak w tym tygodniu 3 godziny kortów. Ale czego nie robi się dla swoich pasji. Kolejny raz prezentuję swój ulubiony sposób ubioru na uczelnię. Elegancko albo ze sportowych, casual’owym elementem w tym przypadku czarną ramoneską oraz czarnymi trampkami. Resztę look’u stanowi różowy sweter oraz rubinowe spodnie. Połączenie kolorystyczne dość niekonwencjonalne, zdecydowanie przypadło mi do gustu. Według mnie odcienie współgrają ze sobą doskonale, a czarne elementy dodają charakteru.